Szukaj szkolenia

Czwarty rajd trenerski z linami w tle.

 

Czwarty rajd trenerski z linami w tle.

 

Gdy świeżość poranka ustąpiła znużeniu południa, gdy mięśnie nóg drżą z wysiłku, wspinaczka wydaje się nie mieć końca, nic nie idzie tak, jak byś chciał – właśnie wtedy nie wolno Ci się zawahać.

Dag Hammarskjold

Nie miałam wątpliwości jakie motto powinnam dać opowieści o czwartym już rajdzie trenerskim tym razem w Beskid Sądecki, rajdzie z linami w tle… Motta tego użyłam lat temu parę przygotowując prezentację, wykład dotyczący wartości, które przyświecają nam w życiu. Jedną z nich była Wiara, rozumiana jako wiara we własne siły, wiara we własne możliwości, wiara – by nie upadać na duchu, wiara w sens tego co się robi, wiara jako zaufanie naturze, drugiemu człowiekowi, sobie samemu.

Kolejne niezwykłe spotkanie z przyrodą, krajobrazami, jesienią i … z sobą. Wyjazd z Warszawy w piątkowe popołudnie rozpoczął się zwykłym staniem w ulicznych korkach. Uzbrojeni w cierpliwość i łagodność, zrozumienie i życzliwość dla innych – spokojnie utknęliśmy wraz z innymi w kilometrowych korkach, czasem nawet posuwając się do przodu czyli zbliżając nieuchronnie do wyjazdu z miasta. Kiedy udało nam się już dzielnie opuścić stolicę ruszyliśmy w kierunku Muszyny, gdzie w Złockiem była nasza baza wypadowa. Powoli rosła w nas ciekawość – cóż tym razem spotka nas niezwykłego, jakie przygody będą naszym udziałem, czego nowego dowiemy się o sobie. Ciekawość wzmagała się z każdym kilometrem, kiedy słyszałam krótkie opowieści o tym przez jakie miejscowości przejeżdżamy i dlaczego są ciekawe, a także jak piękne są zakola Dunajca, nad którym podróżowaliśmy ciemną nocą. Pierwsza przygoda, jak na przygodę przystało zaskoczyła nas jeszcze tego samego dnia a właściwie nocy – kiedy zepsuł się nowy samochód naszej przewodniczki, górskiego mentora i entuzjasty. Okazało się ciekawym doświadczeniem szukanie pomocy w godzinie duchów, kiedy normalnie o tej porze wszyscy śpią lub przynajmniej do snu się układają. Całe szczęście – obudzony w środku nocy pan z pomocy drogowej okazał się niezwykle życzliwym i pomocnym człowiekiem, a obsługa w hotelu ze zrozumieniem potraktowała nasze 4 -godzinne spóźnienie i czekała na nas z gorącą kolacją. Zmęczeni, ale najedzeni w dobrych humorach poszliśmy spać.

Ranek przywitał nas ciężkimi chmurami wiszącymi nad górami. Po śniadaniu zapakowaliśmy się do busa i z sympatyczną panią kierowcą w rytm muzyki „disco ponad wszystko” i tak aby każdy słyszał w najdalszym zakamarku samochodu, pomknęliśmy na spotkanie z linami czyli do parku linowego.

Niby bezpiecznie, a każdy z nas pokonywał barierę swoich myśli, uprzedzeń, własnego strachu przed wejściem jeszcze wyżej i jeszcze wyżej, mimo, że mieliśmy zabezpieczenia. Jak trudno czasem skoczyć i zaufać zabezpieczeniom. No cóż strach jest czasem władcą niepodzielnym i trudno było z nim wygrać i w otwartej i w ukrytej walce. Wielu z nas się udało, niektórzy będą mieli go w głowie, razem ze swoją odwagą, z jej częścią. Wrócą aby spróbować jeszcze raz. Lub nie wrócą a wysokości i liny zwielokrotnią w opowieściach swój zasięg. Strach zdobywa kolejnych wyznawców!

Wydawało się, że dotarliśmy do brzegu swoich możliwości, ale to był dopiero początek, lekki wstęp do tego co miało nastąpić.

Trzeba było tylko wejść na górę, gdzie na jej szczycie jest wspaniałe schronisko z doskonałym jedzeniem i piciem. I TYLKO trzeba tam wejść, niby proste, ale…

Idziemy. Niektórzy narzucili duże tempo marszu, inni równo rozkładali siły, jeszcze inni pomagali sobie w drodze korzystając z kijków do nordiku. Byli tacy, którym usta nie zamykały się od potoku słów, byli tacy, którzy nie tracili energii na jakiekolwiek słowa, skupieni mocno na drodze, marząc po drodze o tym kiedy wreszcie przyjdzie ten czas kiedy będą już na szczycie, będą upajać się spokojem
i … brakiem ruchu. Innymi słowy – jak to dostać się na szczyt i przeżyć.

W miedzy czasie zatrzymaliśmy się wszyscy jak zaczarowani. Zobaczyliśmy miejsce magiczne. Miejsce, dla którego warto było cierpieć, zmagać się z sobą, z drogą, ze zmęczeniem. Pośród gór, naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Zobaczyliśmy miejsce, w którym schodzą się góry, porośnięte drzewami, które powalają na kolana feerią barw, we wszystkich chyba odcieniach zieleni, a potem od żółci po brązy, płonące czerwienie, purpurę, odbijające słońce, czasem trochę jeszcze ochłodzone cieniem, widok, który zapiera dech w piersiach. Milczeliśmy dłuższą chwilę, upajając się widokiem, którego uroku dopełniała stojąca nad brzegiem przepaści stara, opuszczona chata. Trochę nierealna, drewniana, omszała, pełna pajęczyn, z całymi gdzieniegdzie oknami, skrzypiącymi, drewnianymi okiennicami, w których hulał wiatr. Kryjąca swoją historię, swoje tajemnice w głębi, bardzo głęboko ukryte przed światem i nami.

Uszanowaliśmy to brakiem słów, zachwytem, znakami zapytania, które zostały w nas.

Minęło pół godziny i dotarliśmy w końcu na szczyt, na którym niepodzielnie królowało odnowione schronisko. A jedzenie było tam faktycznie wyśmienite. A picie, hmm, smakowało jak nektar bogów. Do dziś nie wiem czy było tak dobre samo z siebie, czy dlatego, że bardzo byliśmy znużenie drogą
i jakiekolwiek picie jawiło się nam jak największy na świecie rarytas. Faktem jest, że do dzisiaj jego smak pamiętam. A potem? Wygrzewaliśmy się na ławce przed schroniskiem, najedzeni, napici,
w chwilowym bezruchu, mrucząc jak koty, zapominając, że za chwilę upomni się o nas droga i trzeba ruszać dalej aby zdążyć przed zmierzchem.

A droga przed nami daleka. I to nawet bardzo.

Ponieważ postanowiliśmy, a w zasadzie nasz przewodnik, jeszcze uatrakcyjnić nam podróż czyli powrót był jeszcze dłuższy, poprzez kolejne szczyty. Wchodząc na jeden z nich, będąc nawet nie wiem już ile ponad poziomem morza, zrobiło się bardzo zimno i … zaczął padać śnieg!!! A był początek października. Nieźle! To się nazywa uatrakcyjnienie marszu. Nikt by na to nie wpadł. Nikt by tego nie wymyślił. To chyba jakiś szatański plan realizujemy. Tylko czyj?! Zastanawiałam się w pewnej chwili – co ja tutaj robię? Skąd wziął się pomysł na rajd, dlaczego właśnie tutaj, co za przewodnik wymyślił taką trasę i taką pogodę?! Czasem chciało się wyć. A czasem mózg znieczulony drogą, zmęczeniem powtarzał jak mantrę – byle dojść do celu, byle dojść do celu.

Ostatnie kilometry przemierzaliśmy w zupełnych ciemnościach, świecąc czym kto miał, czyli, pojedynczymi latarkami, jedną latarką czołową, i … oczyma, lub jaśniejącymi czasami łydkami osoby idącej przed nami. Przestaliśmy zważać na chłód, ciemność, i inne niedogodności typu błoto, woda, kamienie. Cud, ze nikt nie stracił równowagi, nikt nie wpadł w błoto, nikt nie pośliznął się na śliskich kamieniach i nie stłukł ani nie złamał sobie niczego. To chyba tylko Opatrzność. Z rozsądkiem miało to niewiele wspólnego. Wobec tej naszej lekkomyślności, gdy wyszliśmy do „cywilizacji” szczekały za nami wszystkie psy, a ludzie wychodzili z domów, gdy wychynęliśmy z lasu jak straceńcy, brudni, mokrzy, ubłocenie i w dodatku – roześmiani straceńcy. A więc może można nazwać nas inaczej? Przed wejściem do restauracji, w której mieliśmy zamówiony gorący posiłek, kolega spojrzawszy na mnie roześmiał się i powiedział – no proszę, zawsze taka nienagannie ubrana, a teraz, spójrz na siebie, cała z błota czyli wracają Ci ludzkie, pierwotne odruchy! Uśmiechnęłam się. Chyba miał rację.

Nie zdążyliśmy na muzyczny popis, na który mieliśmy dotrzeć, nie posłuchaliśmy doskonałego pewnie koncertu, nie zobaczyliśmy odrestaurowanych kamieniczek ale byliśmy zmęczeni, umorusani i szczęśliwi. Pełni przeżyć, wrażeń, różnych pogód i przygód, różnych doznań, i różnych nastrojów.

Jakbyśmy przez ten jeden dzień przeżyli to co w zwiększonej dawce przeżywamy codziennie dzień za dniem, przeżywając różne sytuacje, mając odmienne nastroje, głowę wypełnioną tłukącymi się myślami, czasem strachem, czasem zmęczeniem. I tylko – nie odreagowujemy. Nie mamy tej ostatniej części, w której przestajemy patrzeć na swój wygląd, na pozory, na szablony, gdzie fizycznie zmęczeni idziemy w błocie zaśmiewając się ze swojego wyglądu, ze zmęczenia, z siebie. Brak nam dystansu, brak nam radości dziecka. Prostych rzeczy i spraw.

 

AUTOR:
ELŻBIETA SAWCZYN - ekspert ds. szkoleń i projektów doradczych z zakresu zarządzania, marketingu, sprzedaży, przedsiębiorczości, franszyzy. Właściciel firmy SAWCZYN Szkolenia i Konsulting

 

zobacz profil udostępnij zapytanie grupowe